Na Zanzibar wybrałem się drugi raz w życiu. Można by zapytać po co? Przecież na świecie jest jeszcze tyle miejsc do zobaczenia, więc dlaczego jadę ponownie na drugi koniec świata, i to w to samo miejsce? Jest oczywiście kilka powodów. Przede wszystkim, to bajkowo piękna wyspa, z pięknymi plażami, wyśmienitym jedzeniem i dziewiczym krajobrazem, nie oblegana jeszcze masowo przez turystów. Ale nie to przyciągnęło mnie tu ponownie. Moim celem byli ludzie, a przede wszystkim dzieci. Dzieci, które są prześliczne, słodkie i ujmujące w swym zachowaniu. Co mnie w nich ujęło? To, że nie proszą turystów o pieniądze, jak zwykle takich zachowań doświadcza się w innych, podobnych „dzikich” krajach i na wyspach. One proszą o długopis, zeszyt i ewentualnie o coś słodkiego. Moja walizka przed podróżą na Zanzibar ważyła ponad 30 kilogramów, choć dopuszczalna masa bagażu to 20 kilogramów. Limit mojego bagażu przekroczony był dlatego, że zabrałem ze sobą sterty zeszytów, długopisów oraz słodkości, które nabyłem przed odlotem. Doświadczenie z poprzedniego pobytu na Zanzibarze sprawiło, że zrobiłem takie, a nie inne zaopatrzenie na wyjazd. Zamiast kilkunastu rzeczy osobistych, takich jak dodatkowe t-shirty, spodnie, czy trzy pary butów, wolałem zabrać ze sobą podarunki, którymi mogłem obdarować miejscowe dzieci. Wiem, że większość z nich nie zna nawet smaku Coca Coli, którą notabene można kupić w miejscowym sklepie, one nie znają smaku czekolady, nie wspominając o innych frykasach, które nie są nam obce na co dzień. Rozdałbym tym dzieciom wszystko! Dosłownie!!! Wzruszyła mnie bardzo sytuacja z jaką spotkałem się na plaży, plaży gdzie nie ma nawet jednego białego człowieka, bawią się na niej tylko miejscowe dzieci. Specjalnie tam poszedłem, pamiętając to miejsce z poprzedniego pobytu. Co tam zobaczyłem? Kilku chłopców grających w „piłkę”. Dlaczego słowo „piłka” piszę w cudzysłowie? Bo to nie była piłka. To „coś” w co grali, było foliową reklamówką wypełnioną algami zebranymi na plaży i owiniętą sznurkiem. Owszem, przypominało to „coś” piłkę, ale tylko dlatego, że w nią grali. Inaczej nigdy bym się nie domyślił, że to piłka. Szczególnie przed moim obiektywem popisywał się jeden chłopiec, który widział, że robię mu zdjęcia. Robił to jednak w bardzo subtelny sposób. Pozował do zdjęć jakby był co najmniej Ronaldem. Na imię miał Salima. Nie wiedziałem jak mu powiedzieć, że kupię mu prawdziwą piłkę, ale spróbowałem. Po angielsku zapytałem jak ma na imię, a On pięknie mi odpowiedział – Salima. Wtedy serce pękło! Zabrałem go do miejscowego sklepu, po drodze dołączył do nas jego kolega. Tam obydwu chłopcom kupiłem piłki, prawdziwe piłki do gry. Każda po 5 dolarów za sztukę. Trzeba przyznać, że nie był to dla mnie jakiś ogromny wydatek, ok. 40 polskich złotych za dwie piłki. Ale jaka była radość obydwu chłopców!!! Nie zapomnę tego do końca życia. Na zupełnie innej plaży spotkałem natomiast bawiącą się grupę dzieci. Okazało się, że to dzieci z pobliskiego sierocińca i jednocześnie szkoły. Dobrze, że miałem przy sobie w torbie lizaki, zeszyty i długopisy. Wszystko rozdałem w ciągu kilku minut. Podczas obdarowywania ich upominkami nauczyłem ich też kilku polskich słów, i odwrotnie, one mnie nauczyły kilku zdań w ich rodzimym języku - suahili. Wszystko to miało miejsce na plaży, gdzie dzieci te beztrosko bawiły się i pluskały w wodzie Oceanu Indyjskiego. Odchodząc z tamtego miejsca miałem łzy w oczach, gdy ich opiekunowie - nauczyciele dziękowali mi za podarunki, przyjaźnie machając do mnie rękoma z „dziedzińca” szkoły. Będąc natomiast w stolicy wyspy, w Stone Town, spotkałem dzieci z miejscowej szkoły. Przechodząc właśnie obok niej, dzieci wybiegły skończywszy lekcje. Było to już zupełnie inne spotkanie, lecz również ujmujące. Uczniowie i uczennice szkoły byli ubrani w jednakowe mundurki, tak, że można było poznać, że chodzą do tej samej szkoły i klasy. Jednak ich urok i prośby o podarunki były takie same jak dzieci spotkanych na plaży, uczących się w sierocińcu. Trzeba przyznać, że były tak samo niesforne w proszeniu o upominki, ale jednocześnie zdyscyplinowane i posiadające nieco inne zachowanie. Dobrze, że też byłem zaopatrzony w podarunki dla nich. Każde z nich dziękowało za zeszyt czy długopis słowem „asante”, co w słowniku suahili znaczy „dziękuję”. Nieważne jednak czy dzieci z Zanzibaru dziękowały za prezenty mówiąc „asante”, czy tylko uśmiechały się. Wszystko to dla mnie znaczyło, że mają wielkie serce, i dziękują za to co mogłem wtedy im dać. Mogę tu i teraz powiedzieć tylko jedno, że wrócę tam po raz trzeci. Nieważne, że podróż z Polski zajmuje 24 godziny! Chcę tam ponownie być! Być z tymi ludźmi, dziećmi… Dać im to, czego nie mają, a ja mam tego niejednokrotnie w nadmiarze!!!
Zdjęcia i tekst: Robert Krupiński
KOMENTARZE
Nikt nie skomentował tej treści, bądź pierwszy.
Aby skomentowac treśc musisz byc zalogowany,
zaloguj się lub
załóż konto